Zanim zaczniecie czytać dalej, najpierw zróbcie sobie coś dobrego do picia np. Mango Lassi, bo „na trzeźwo” nie przebrniecie do końca.
Na literek Mango Lasii potrzebujecie:
1 miękkie mango
0,5 litra jogurtu greckiego albo mleka kokosowego (tej gęstwiny z dołu puszki)
1 łyżka cukru trzcinowego albo melasy buraczanej/trzcinowej – zwykły cukier nie daje takiego, jak trzeba smaku
szczypta kardamonu (koniecznie, daje tą przysłowiową kropkę nad i)
woda silnie schłodzona lub mleko z lodówki
Nad miską, coby nie uronić ni krzty soku, obieramy mango i uwalniamy go od nieprzyzwoicie dużej pestki. Do miąższu dorzucamy jogurt, słodziwo i kardamon. Blendujemy na miazgę. Uzupełniamy do litra wodą lub mlekiem. Przelewamy do kieliszka, tak by nie opaprać brzegów naczynia. Ozdabiamy np kroplą dżemu z żurawiny i zasiadamy wygodnie, udając, że nie mamy żadnych obowiązków.
Jakby ktoś na nas spojrzał, to ideał tego komu się „przelewa”-kieliszeczek w dłoni, brak pośpiechu, brak pilnej roboty na karku. Jednym słowem -teraz możecie mnie czytać.
Każdy ma taki dzień, kiedy zaczyna wątpić, czy to co robi ma sens.
Patrząc po „współczesnemu” jestem pasożytem rodzinnym ssącym hojną pierś męża, bo zarabiam tyle, że starczyłoby Gandhiemu na życie w czasie prowadzenia ostrej ascezy.
Tu ten, kto ma bujną wyobraźnię, bierze duży łyk Lassi, bo mózg bez ostrej dawki węglowodanów, może nie przebrnąć obrazu dorosłej kobiety na kudłatym cycu samca.
Chwała Panu, że odzień mój skromny, bo tego męża mniej żal, że dość że pasożyta żywi to jeszcze dobrze ubrać musi. Z drugiej strony, ma w domu roztytego Kopciucha, którego żadna wróżka nie kocha i w królewienkę nie zmieni.
Teraz pewnie popija Mango Lassi mój mąż, bo doszedł do jego jaźni, cały koszmar sytuacji.
Robię niemodne przetwory, zbieram chwasty, zamiast Randapem je dobić i kompletnie nie orientuję się, co ma współczesna drogeria do zaoferowania. Gotuję nie fit i nie używam zaawansowanych precjozów do sprzątania czy upiększania. Naprawiam co popsute, nakładam obowiązki na dzieci i leczę rodzinę ziołami.
Jednym słowem wg współczesnych-zaniedbana leniwa sknera wyręczająca się w pracy potomkami.
I wtedy widzę moją Babcię. Drobną kobiecinkę w chustce, zawsze skromnie ubraną i jeszcze skromniej żyjącą. Gotującą najlepsze zupy na świecie w zwykłym garze na kuchni węglowej. Babcię, która kochała mnie do ostatnich swoich dni, mimo, że nie byłam najlepszą dla niej wnuczką. Babcię, którą doceniam niestety teraz bardziej niż za jej długiego 98 letniego życia. I wiem, że takie życie ma sens. Wartością w nim jest miłość do drugiego człowieka.